12 sierpnia, 2021 • 0 Comments
Zaczęło się w piaskownicy. Znamy się ponad 20 lat.
W zasadzie to żadne z nas nie ma pojęcia jak się poznaliśmy. Nie wiemy ile mieliśmy lat, czy gdzie odbyło się nasze pierwsze spotkanie. Jednego jesteśmy pewni – znamy się od zawsze. Przyjmijmy, że od przysłowiowej piaskownicy. Ale dokładnie kiedy, tego nie wie nikt – nawet nasi rodzice. Dla tych co nas nie znają aż tak dobrze, myślę, że należy się słowo sprostowania dlaczego hasło “rodzice” pada już w pierwszym wpisie ślubnego bloga, który bądź co bądź dotyczyć ma właśnie naszego ślubu i wesela. Otóż, poznali nas ze sobą właśnie oni – nasi rodzice, którzy dla siebie byli nikim innym jak znajomymi z jakiegoś wspólnego grona znajomych.
Istnieją duże szanse, że pierwszy raz zobaczyliśmy się jak ledwo co potrafiliśmy mówić, a urocze “Gugugaga!” było odpowiednikiem “Miło Cię poznać!” Pierwsze świadome, dłuższe spotkanie, które pamiętamy, to rok 1999 i wspólny wyjazd na zimowisko do Szczyrku. Stresowałam się. Było tyle nowych rzeczy. Był Karol. Był Marcin. Mnóstwo nowych przyszywanych “cioć” i “wujków”, no bo jak inaczej możesz mówić do miłych, opatrzonych już dorosłych z którymi widzisz się dzień w dzień przez tydzień? Tylko “ciociu” i “wujku”. Proste. Wracając do Szczyrku, to ja chyba przeżywałam ten wyjazd zdecydowanie bardziej niż Karol. Karol znał się lepiej z Marcinem, byli w tym samym wieku, a co najważniejsze, to był już ich drugi (a może nawet i trzeci!) narciarski sezon! Moje przypuszczenia okazały się słuszne. 7-letni chłopcy naprawdę dawali radę.
Marcin zdecydowanie przodował, jeżeli chodzi o umiejętności narciarskie. Karol był na miejscu drugim, a miejsce trzecie przypadło mi. Tempo Marcina było na tyle dobre, że mógł być kompanem zjazdowym nawet dla dorosłych! Ja pierwsze dwa dni zimowiska spędziłam na nauce, natomiast od dnia trzeciego zostawiłam za sobą wyciąg taśmowy i podjęłam kolejne narciarskie wyzwanie jakim był orczyk. Niejednokrotnie zdarzało się, że Karol czekał na mnie, a czasem wykonywał dwa zjazdy na rzecz mojego jednego, w efekcie czego lądowaliśmy na jednym orczyku nie mając pojęcia jeszcze, co się święci.